Historie wielkanocne. Część pierwsza.

Właśnie wystartowaliśmy z nowym projektem. Działamy wspólnie z niezawodną panią Elą Czeremcha- dyrektor GOK w Krynkach.

Kręcimy film. Kacper Ignatowicz z kl 2 gimnazjum – stały bywalec naszej biblioteki zaproponował zająć się montażem. Do pracy nad filmem zgłosiła się też miłośniczka książek i zajęć bibliotecznych Basia Bułatewicz z kl 2b S.P.

 

Będą to historie wielkanocne opowiadane przez najstarszych mieszkańców naszego regionu.

Korzystając z zaproszenia Basi Bułatewicz udaliśmy się najpierw do wsi Kundzicze. Jej babcia pani Maria Janowicz urodzona w 1933 przywitała nas już w progu po czym zaprowadziła do pokoju gościnnego pełnego pamiątek rodzinnych. Pokazała nam obraz Matki Bożej Różańcowej zakupiony w 1901 w Brzostowicy Wielkiej ( obecnie Białoruś) oraz własnoręcznie wyszywane obrusy.

Basia to prawdziwa szczęściara. Od najmłodszych lat uczy się babcinych wierszy i piosenek. Od babci też wie, że do odważnych świat należy.

-Babciu opowiedz nam o Wielkanocy twojego dzieciństwa- prosi Basia.

-Mieszkałam wówczas w szlacheckiej okolicy Szaciły ( okolicą nazywano szlachecką wieś).

Najpierw jechaliśmy wraz z rodzicami do kościoła w Krynkach. Tata zaprzęgał konia i gnał „ile wlezie”. Szczególnie w drodze powrotnej. Wierzono bowiem, że kto pierwszy wróci z kościoła ten jako pierwszy zwiezie urodzaj (plony) z pola. To były prawdziwe wyścigi.

Mama pakowała jedzenie ale nie dla nas tylko żebrakom tłumnie zebranym pod kościołem. Częstując ich prosiła o modlitwę za zmarłych. Żebracy byli łącznikami pomiędzy światem żywych i umarłych.

Po powrocie z kościoła siadano do śniadania. Dzieląc się święconym pokarmem powtarzano „Daj Boże byśmy drugiego roku doczekali”. Stół uginał się pod ciężarem wielkich bab wielkanocnych- bo akurat w tym okresie kury zaczynały się nieść ( wysiadywać jaja). Było też dużo mięsa: kiełbas z chrzanem i pieczonych klopsów. Jedzenia szykowano tyle by starczyło na cały świąteczny tydzień.

Od mamy dostawałam kolorowe jajka potrzebne do jajecznych wybijanek z kolegami i koleżankami. Bawiliśmy się najczęściej na ulicy. Pobite przynosiliśmy do domu bo nam nie chciało się ich jeść. W Szaciłach mieszkała też moja chrzestna. Bardzo chciałam dostać od niej włóczebne (prezent wielkanocny). Mama jednak nie pozwalała mi iść po ten prezent, kazała czekać aż chrzestna sama mi go przyniesie . No i doczekałam się czterech jaj kurzych i jednego gęsiego- śmieje się pani Maria- To gęsie zupełnie mi nie smakowało.

Drugiego dnia świąt przyjeżdżali do nas goście z małymi dziećmi więc było bardzo wesoło.

Nie oblewaliśmy się wiadrami wody tak jak to można czasem zobaczyć w telewizji. Nasza szlachta wzorowała się na tradycjach arystokracji więc spryskiwaliśmy się jedynie perfumami, tylko po włosach.

Było też wałakannie ( wielkanocne kolędowanie). Szlachta, co prawda, nie brała czynnego w nim udziału a jedynie przyjmowała wałakalników - chłopców z sąsiedniej Nietupy. Przychodzili z wielkim koszem, do którego gospodynie w zamian za pieśni wkładały jedzenie. Pod oknami domów, w których mieszkały panny śpiewali „Dobry wieczór panieneczko, każ otworzyć okieneczko…” pozostałym zaś „Wesoły nam dzień dziś nastał”.

Nie zabrakło też zabaw towarzyskich. Mieliśmy taką wielką księgę z instrukcjami zabaw dla dzieci i dorosłych. Najbardziej lubiliśmy „Pomidora”. No i nie obeszło się bez tradycyjnych tańców.

Zapisz

Zapisz